środa, 29 sierpnia 2012

moja droga do weganizmu

Dostałam pewien czas temu pytanie, co osoba inteligentna i kształcąca się widzi w raw weganizmie? Dlatego postanowiłam przybliżyć moją bezmięsną historię, być może kogoś zainteresuje. Wysyp jest teraz nowych wegan, wegetarian, witarian - co mnie bardzo cieszy! Chciałabym więc dorzucić swoje trzy grosze do wszelkich blogowych i nie tylko historii (plus na koniec dodam bardzo dobry wykład od Gary Yourofsky).

Mój wegetarianizm zaczął się prawie 10 lat temu, mniej więcej mając 12-13 lat obudziłam się rano i powiedziałam BASTA! Żadnych parówek na śniadanie! Naprawdę, wyglądało to mniej więcej w ten sposób. Moi rodzice nie byli zachwyceni moim pomysłem i myśleli, ze szybko mi przejdzie, taka tam, fanaberia. Co zabawne, do tego poranka jadłam praktycznie samo mięso, oczywiście nabiał i jajka. Jedynym warzywem które lubiłam był pomidor i od święta ogórki kiszone. Przyrzekam, nie jadłam nic innego! Uwielbiałam wątróbkę, kurczaka z nadziwką, ryby, parówki, mielone, gulasz... Za to nie lubiłam schabowego i kurczaka ;) Wyobraźcie sobie więc szok jaki moi rodzice przeżyli. Dostałam jednak pozwolenie na wegetarianizm pod warunkiem że będę jeść ryby (teraz już wiem, że nie był to wegetarianizm, wtedy nie miałam o tym pojęcia). Jadłam te ryby jeszcze przez jakiś czas aż w końcu ktoś oświecił mnie (internet!), że jednak to nie tak. Ale nie zastanawiałam się wtedy jeszcze nad mlekiem, serem, jajkami... Do tego była długa droga :)
Potem idąc do liceum, wyprowadziłam się do internatu. Miałam wykupione racje żywnościowe co było warunkiem koniecznym aby móc tam mieszkać, płaciłam więc za to mięso i jadłam chleb z serem, chleb z jajkiem, ziemniaki z surówką. Menu ubogie i smutne, żadnego w tym smaku ani zdrowia, nabawiłam się więc niedoborów. Niestety, łykanie suplementów nie szło mi zbyt dobrze, umówiłam się więc z rodzicami że będę jeść ryby i tak mniej więcej przez trzecią klasę liceum raz lub dwa razy w tygodniu jadłam łososia, tuńczyka, coś co dali na stołówce.
Wiem, że miałam wybór. Wiem, że mogłam pójść do lekarza, powiedzieć jaka jest sytuacja, dostać papiery na to, że nie mogę jeść mięsa i w związku z tym nie mogę wykupować obiadów na stołówce (nie było wege opcji przez trzy lata mojego mieszkania tam, chyba rok lub dwa po tym jak skończyłam liceum taką możliwość wprowadzono). Dlaczego tego nie zrobiłam? Przez pewien splot zdarzeń, których nie chcę chwilowo przytaczać publicznie, straciłam całą swoją asertywność, zaczęłam mieć depresję, brak pewności siebie. Co za tym idzie, miałam zaburzania odżywiania od głodówek (potrafiłam nie jeść przez dwa tygodnie niczego, potem jeść kilka dni i znowu nic) po napady bulimiczne. Bałam się po prostu, ze jeśli nie będę miała wykupionych obiadów, przestanę w ogóle jeść. Mogło tak być, nie chodziło mi o szczupły wygląd, po prostu bardzo ale to bardzo nienawidziłam siebie i marzyłam o tym, żeby zrobić sobie krzywdę.

Dopiero kończąc liceum odrobinę odżyłam. Dostałam się na wymarzone studia, miałam własne mieszkanie, własne talerze i garnki. Zaczęłam czytać, gotować, eksperymentować i bardzo szybko przeszłam na weganizm. Wytrzymałam trzy miesiące, które były cudowne, jednak w pewnym momencie pojawiły się kłopoty w moim związku, postanowiłam zmienić studia i miasto, miałam strasznie dużo na głowie. Przez miesiąc byłam poza domem od 7 do 22, w weekendy od 8 do 16. Nie miałam czasu na gotowanie i jedzenie z głową, byłam zestresowana, zmęczona i nie wiedziałam co dalej. Strasznie też w tamtym czasie schudłam co pobudziło moje stare nawyki ED. Przyznam, przestraszyłam się i nie miałam siły myśleć nad żywnością, wróciłam więc do wegetarianizmu (ale tym razem już normalnego, bez rybnych wyjątków). Udało mi się zmienić studia, ułożyć sobie sprawy z chłopakiem i zacząć wieść w miarę normalne i ułożone życie, wróciłam więc znowu do koncepcji weganizmu. Jednak w tamtym okresie nie do końca pasował mi ten styl odżywiania, miałam z tym pewien konflikt zewnętrzny, bo czułam, że nie chcę i nie potrzebuję nabiału i jaj, ale mój mężczyzna (w którego byłam ślepo zapatrzona) bardzo podważał te moje potrzeby. Miałam więc okresy weganizmu i wegetarianizmu, tym bardziej, że duża część dań wegetariańskich była moim comfort food i w okresie gorszego nastroju chętnie po nie sięgałam. Jednak okresy wegańskie były coraz dłuższe i coraz bardziej zróżnicowane.

A potem odkryłam zielone smoothies, które jak widać po blogu stały się moją obsesją i miłością największą. I wiem, że nigdy z nich nie zrezygnuję. Tak się zaczęła moja przygoda z witarianizmem, od koktajli i wielkich sałatek raz dziennie. Trafiłam na raw-blogi w poszukiwaniu przepisów, zaczęłam czytać, próbować i nawet się nie spostrzegłam, byłam już mniej więcej na 60-70% raw. Często miałam dni 100%, ale nie myślałam wtedy jeszcze o tym tak bardzo. W tamtym okresie niesamowicie poprawiła mi się cera, miałam mnóstwo energii tylko... zabrakło chęci do życia.
Odezwała się moja uśpiona przez jakiś czas depresja dzięki kolejnemu cudownemu splotowi wydarzeń osobistych. I chociaż pozostałam na weganizmie, zaczęłam się opychać tym co przetworzone: pasztetami, kotletami sojowymi, chrupkami, słodyczami, kawami z dużą ilością syropów... W pewnym momencie jadłam praktycznie samą soję i czułam się okropnie :( Do tego doszły tabletki antydepresyjne, więc można sobie wyobrazić w jakim stanie było moje ciało i dusza. I jak już wcześniej pisałam, wyjazd do Włoch sprawił, że wróciłam na 10 dni do nawyków wegetariańskich.

Teraz. Teraz jest cudownie, bo w najgorszym okresie nawrotu depresji pojechałam na warsztaty witariańskie, co dało mi mega energię życiową (dziękuję!). Dziewczyny prowadzące a także wszyscy uczestnicy dawali z siebie tyle miłości i akceptacji, że poczułam się wśród nich jak u rodziny. Btw, rodzinę mam najwspanialszą i najbardziej tolerancyjną na świecie! Dlatego też z zapałem wróciłam do starych nawyków a nawet rozszerzyłam moją dietę tak do 80% raw. I czuję się świetnie, mam czasem ochotę zjeść coś gotowanego i sobie nie żałuję, najczęściej z kimś na mieście. Sama już chyba zapomniałam jak się gotuje bo spaliłam dzisiaj nie tylko quinoę ale też cukinię (gorszy dzień = powrót do gotowanego) :P Włączyłam więc blender i zmiksowałam sobie przepyszny deser z gorzkiej czekolady, banana i awokado <3 Na sto pro nie zamierzam chwilowo przechodzić, dobrze czuję się w tym momencie, zagryzając kanapeczki z chlebem z cukinii i pastą ze słonecznika, popijając sobie smoothie z pietruszką czy wcinając arbuza kilogramami. Na szczęście mam ten komfort, że chwilowo nigdzie nie wyjeżdżam i jestem na swoim, nie jestem z nikim, nie muszę z nikim walczyć o moją dietę. I mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała!

Niesamowite, jak bardzo podczas mojej wegetariańskiej podróży inne osoby i uczucia miały wpływ na moje wybory żywnościowe (nie mówiąc już o życiowych). Chciałabym wejść w taki stopień asertywności, żeby cieszyć się tym co jem nie zważając na to, co myślą inni. I coś czuję, że tym razem się uda :)
Wiem jedno, do wegetarianizmu nie wrócę. O jedzeniu mięsa nie wspominam, bo zapomniałam że to mogłoby być moje pożywienie - nigdy przez te prawie 10 lat nie myślałam o kiełbasce.

Życzę wszystkim wytrwałości w swoich postanowieniach żywnościowych! I dużo empatii jeżeli ktoś je produkty odzwierzęce, tyle, żeby udało mu się je odstawić i stać się weganinem do końca życia. Na koniec - obiecany wcześniej wykład, gorąco polecam obejrzeć i zastanowić się nad tym, co ten pan ma do powiedzenia.


A na pytanie co widzę w raw poza tym, że dobrze się czuję jak tak jem, odpowiem kiedy indziej ;)

Btw, Zielone koktajle mają od dzisiaj swojego fejsika o tutaj: facebook.com/koktajlove

5 komentarzy:

  1. Uwaga
    Ten blog został przeze mnie nominowany do Versatile blogger award. Można to potraktować jako zabawne wyróżnienie, albo olać. Jeśli nie nominujesz tak jak proszą 15 blogów to nie dopadnie Cię żadna klątwa. Powtarzam, nic złego się nie stanie.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za nominację a jeszcze bardziej za brak klątwy!

      Usuń
  2. Ja jestem wegetarianinem i na tym poprzestanę. Przestałem jeść mięso z powodów etycznych i wydaje mi się, że produkty takie jak jajka, mleko, jeśli nie zostały uzyskane poprzez cierpienie zwierząt, są OK. Cieszę się, że w przeciwieństwie do wielu osób, które zdecydowały się porzucić mięso w swojej diecie, ja nie miałem ochoty, by je znowu jeść. Mięso mnie brzydzi, zapach gotowanego czy smażonego mięsa jest dla mnie okropny. Co ciekawe, od kiedy przestałem jeść mięso, zacząłem dbać o to, co jem, dzięki czemu moja dieta jest trochę bogatsza niż wcześniej. Jednak nigdy nie konsultowałem się w sprawie diety z lekarzem, a powinienem...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli dobrze czujesz się ze swoim wegetarianizmem i masz możliwość jedzenia jaj od kur z wolnego wybiegu czy mleka/serów od szczęśliwej krowy i kóz, to bardzo dobrze. Ja takiej możliwości nie mam, ale zgłębiając temat weganizmu doszłam do wniosku, że jednak te pokarmy nie są odpowiednie i zdrowe dla ludzi. Jednak każdy wybiera taką drogę jaka mu pasuje najbardziej i z którą powinien czuć się dobrze. Chociaż jak dużo osób mówi: wegetarianizm jest tylko wstępem do świadomego weganizmu :)
      Co do lekarza... Dobrze by było monitorować swoje zdrowie, nie tylko ze względu na dietę! Jeżeli wcześniej nie robiłeś badań krwi to polecam, nie trzeba się od razu przyznawać do wegetarianizmu ;) Badania takie są tanie (lub całkiem darmowe) a mogą posłużyć w rozpoznaniu bardzo wielu, często groźnych chorób (niekoniecznie wynikających ze stosowanej diety).
      Konsultować w sprawie diety można się raczej z dietetykiem pro-wege, ale jeżeli jadasz urozmaicone jedzenie i sam twierdzisz, że twoja dieta jest bogatsza niż wcześniej, to raczej jesteś na dobrej drodze :) I tak trzymać!

      Usuń
  3. Wykład, który zalinkowałaś, jest wykładem, po którym od razu odrzuciłem produkty zwierzęce :) świetny wykład, polecam wszystkim. Dobra, a teraz lecę dalej szukać u Ciebie przepisów na koktajle :)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...